HISTORIA POSTACI
JUPITER
growth
v i r g o
Drży ręka, dzierżąca dzielnie opróżnioną z napoju filiżankę. Drży wskazówka zegara. Drżą firany zwisające przy oknie. Za oknem drżą drzewa, a na drzewach drżą liście i drżą nogi Any, podtrzymywane przez jedną z drżących gałęzi. Na liściach drżą pewnie robaki i to przez nie wszystko drży – drżą, bo drzewo nie jest Any, tylko ich. On też drżał, kiedy coś było źle, drżał nawet teraz.
I dziadek coś mówił, on zawsze coś mówił i gardziel mu drżała w ciekawy sposób, ale Ans teraz nie widział, tylko sobie o tym myślał, bo patrzył dalej na nogi Any, jak się trzymają gałęzi, żeby nie spaść. Naprawdę kochał dziadka.
Kochał wiele rzeczy, tak szczerze, ale nie lubił o tym mówić – w ogóle nie lubił mówić, bo wszystko wtedy drżało, on cały drżał jeszcze mocniej, jakby w buzi zaczynało się trzęsienie ziemi i zagłuszało wszystko, niszczyło tyle rzeczy, było niedobre.
Niedobre jak zgrzytnięcie krzesła odsuwanego od stolika, na skutek czego zadrżała mu też brew i chciał się odwrócić, i powiedzieć, że to złe, ale nie potrafił – drżąc patrzył na nogi Any, potem na drobną i drżącą sylwetkę mamy, niżej, pod drzewem pełnym drżących robaków. I dziadek też tam nagle stanął: za oknem, ale Ans czuł jak drżą i jego ramiona, i też gardziel w ten bardzo ciekawy sposób.
Mógł się teraz odwrócić; mógł, bo był sam, widział przecież! Jak dziadek drży za szybą, nie na krześle, drżącą ręką odsuniętym gwałtownie od stołu przed poprzednim drgnięciem wskazówki zegara.
Oni wszyscy tak drżeli niespokojnie, patrząc na drżącą Anę i nawet Ansowi serce zadrżało gwałtownie, kiedy siostrzane nogi zostały zepchnięte przez robacze drgania. Wiedział, że będzie bezpieczna, bo to Ana, kochana Ana, której serce nie drżało przed niczym równie mocno, co nogi walczące z plagą robaków.
I kiedy wylądowała na trawie, Ans poczuł to drżenie, w jakie tylko jej stopy wprawiały podziemne korytarze ciężko pracujących mrówek. Dopiero wtedy on też wstał z tego krzesła, zbyt wysokiego przecież, żeby jego krótkie nogi mogły dosięgnąć podłogi. Wstał, żeby ona też poczuła te drgania, żeby mogła poczuć ich więź tak, jak on ją czuł. Ściągnął nawet skarpetki, bo to brzmiało rozsądnie i zaraz wszystko drżało wyraźniej, i nawet kąciki jego ust zadrżały w odwzajemnionym siostrze uśmiechu.
VENUS
relationships
p i s c e s
Gdyby mógł płonąć, płonąłby tak, jak świeciły meduzy. Nie wszystkie meduzy świeciły, a on nie potrafił płonąć, za to przy nim łatwo płonęły różne rzeczy. Mama tego nie lubiła i zaraz gasiła wszystkie rozrzucane przez niego iskry strumieniem wody wystrzeliwanym z końca różdżki. Podobno powinien być bardziej rozważny, ale nie wiedział dlaczego. Ogień tak ładnie świecił. Jak meduzy.
Tylko raz mama się zdenerwowała, całkiem mocno, gdy w płomieniach stanęła jej ulubiona sukienka, ale i tak nigdy na niego nie nakrzyczała – to przecież byłoby niesprawiedliwe. Ogień tak ładnie świecił, jak meduzy, a on chciał, żeby mamy sukienka była jeszcze piękniejsza, nie miał zamiaru zrobić niczego złego. Zresztą nie umiał tego kontrolować, ot poruszył się zbyt gwałtownie i strumień ognia wyskakiwał spomiędzy jego palców, aby osiąść na najbliższym przedmiocie.
Tata się nawet śmiał i to często. Ans lubił, gdy tata się śmiał, coś przyjaznego było w śmiechu, ale tylko kiedy inni się nim zanosili. On sam nie lubił się śmiać, za to lubił bardzo się uśmiechać, zwłaszcza do dziadka, kiedy dziadek opowiadał o mugolach i pokazywał mu małe, historyczne modele pociągów, to jest takich dużych smoków z żelaza, jak to myślały niektóre dzieciaki, ale przecież Ans wiedział, że pociągi jadą dzięki buchającej parze. Strasznie ciekawe były te pociągi, prawie tak bardzo jak meduzy.
Chyba babcia pokazała mu meduzy jako pierwsza. Nie, kazała dziadkowi to zrobić, kiedy Ans sprawił niechcący, że galaretka truskawkowa wzbiła się w powietrze.
– Jak meduza! – i zaśmiała się, i dziadek też się zaśmiał, więc Ans przyglądał się jego zabawnej gardzieli.
– Co to meduza. – Miał jeszcze problem z zadawaniem pytań tak, żeby brzmiały jak pytania (
nauczysz się – tak mówił dziadek) i spojrzał na Anę, która była od niego mądrzejsza i dzielniejsza, więc na pewno wiedziała, ale tym razem Ana pokręciła głową, więc Ans też pokręcił, bo te rzeczy, które Ana robiła – one zazwyczaj były w porządku i nikt nie pytał, czemu je robi.
– Pokaż im meduzy – tak babcia poprosiła i dziadek wtedy przyniósł dużą książkę, i pokazał im je, ale nie byle jakie, tylko te świecące, i wtedy nawet Ans się zaśmiał, i to tak mocno, że lewitująca ponad dziadkową głową galaretka zadrżała przeraźliwie, zanim rozbiła się o sędziwą łysinę.
– Masz teraz kapelusz. – To powiedziała Ana i dziadek się nie gniewał.
THE MOON
emotions
a q u a r i u s
Podobno to nie było złe – to, że nie chciał wcale jechać do szkoły, a przynajmniej tak mówiła mama, której Ans ufał najbardziej na świecie (tak jej powiedział wtedy, kiedy rozbił sobie kolano, włażąc za Aną na płot, a ona mu obiecała, że zaraz to naprawi i nie będzie boleć, i faktycznie nie bolało).
Duzi chłopcy się nie bali, więc i on nie bał się ani trochę, po prostu nie chciał wyjeżdżać, a kiedy Ans czegoś nie chciał, ciężko było przekonać go do tego, żeby zmienił zdanie. Trochę był uparty mimo wszystko, tak o nim mówił tata –
uparty mimo wszystko – i Ans nie wiedział czy to dobrze, czy źle znaczy, i nawet o tym nie myślał, bo był zajęty swoimi bzdurkami (tak mówiła babcia –
zajęty bzdurkami – i to pewnie znaczyło dobrze, bo dawała mu przy tym buziaka w policzek, a Ans nauczył się już, że kiedy ktoś tak robi, to znaczy, że zrobił coś jak należało, chociaż on sam nie lubił zbyt tych buziaków). Mama tylko mówiła, że musi
przestać się tak mocno stresować, tak to powiedziała kiedyś, ocierając mu z twarzy krew, która poszła przed chwilą z nosa, a on nie wiedział, o co chodzi, bo dopiero co przed jego oczami płonęła kartka, której potem nie umiał znaleźć.
– Nie spaliłem kartki – powiedział, a mama przytaknęła, z uśmiechem chyba.
– Nie spaliłeś – i zmiętą chusteczkę cisnęła do kosza, a jej następne słowa zagłuszył Ansowi ten odgłos, kiedy coś wpada do śmietnika i szura tak strasznie, że nie można nic usłyszeć.
– Ty spaliłaś kartkę – chciał spytać, ale nie umiał jeszcze (
nauczysz się – tak mówił dziadek).
– Kiedyś tak i to niejedną. Ale poszłam do Hogwartu i nauczyłam się, jak panować nad magią. Ty też się nauczysz – i pocałowała go w czoło, a on siedział wyprostowany na krześle jeszcze długo, drżąc tak, jak drżały wskazówki zegara, zanim wyszedł na dwór szukać tej kartki, którą upuścił przed chwilą na ziemię. Pszczoły bzyczały mu nad uchem, a on nie mógł nic znaleźć, aż jeden z owadów nie ukąsił go boleśnie i potem Ans nie pamiętał już o tej kartce, która płonęła mu przed oczami jednocześnie ze strumieniem krwi opuszczającej nozdrza.
Potem martwił go tylko Hogwart.
PLUTO
evolution
c a n c e r
Mógł po prostu iść korytarzem, podeszwami butów szurając po opadłym z zalegających na bibliotecznych regałach tomisk, wypożyczanych w pośpiechu przez młodych adeptów magii na moment przed zbliżającymi się egzaminami, kurzu. To szuranie wwiercało mu się w głowę prawie tak intensywnie jak myśl, że powinien iść napić się wody. Nigdy nie pamiętał o piciu wody.
Mógł odwzajemniać uśmiechy z postaciami zdobiącymi obrazy (ale tylko z tymi milczącymi – gaduły niczym nie różniły się od zwykłych ludzi, których starał się raczej unikać) albo spuszczać głowę, gdy z naprzeciwka szli ci, którzy chyba niezbyt go lubili i zaczepiali często, ale zazwyczaj zapominał o tym, w geście nieświadomej prowokacji wpatrując się gdzieś w dal.
Mógł kończyć kolację przy stole swojego domu w Wielkiej Sali albo wpatrywać się drugą godzinę w książkę do historii magii, ale nawet duchy poległych w powstaniu goblinów nie były w stanie go obronić. Błyski przychodziły, kiedy chciały.
Świat potrafił oddalić się od niego w ułamku sekundy, a świadomość wypłynąć przez nos strużką krwi, zwaliwszy z nóg cały organizm, żeby tylko wyrwać mu tę jedną chwilę, zazwyczaj ledwie kilka sekund – i nie było go, a przynajmniej nie tam, gdzie być powinien. Przed oczami stawały mu przedmioty, często pojedyncze, a jeśli już ludzie, to nie potrafił rozróżnić ich twarzy.
MERCURY
communication
c a n c e r
Ans przestał być Ansem, a zaczął być
hej, Addams, co z początku może i było dziwne, ale z czasem nauczył się to tolerować. Tam byli całkiem mili ludzie – tam, w jego domu.
Jego, choć nie czuł nigdy do końca w ten sposób, bo w jego domu byli rodzice i dziadkowie, a nie banda ludzi, z którymi nic go nie łączyło.
Znajdował sobie różne przyjemne miejsca, lubił chodzić po zamku i zaszywać się w swoich kryjówkach, czasem z Aną, czasem sam, bo Ana znalazła sobie znajomych. On też miał paru, nie był żadnym odludkiem! – nie rozumiał tylko, dlaczego czasem zabierają mu książki i nie chcą ich oddać. Potem nie miał znajomych, bo zaczęli być dla niego niemili. Niemili, to znaczy, że też nie pozwalali mu spędzać ze sobą czasu, więc Ans musiał znaleźć nowych przyjaciół.
Szukanie przyjaciół nie było łatwe, kiedy ciągle unikał posiłków w Wielkiej Sali i nie umiał się skupić na większości lekcji. Kiepsko mu też szło z machaniem różdżką, bo koncentracja nie była jego mocną stroną. Czasem leciała mu krew z nosa i widział różne rzeczy, jak zabawnie drżąca gardziel dziadka stająca w płomieniach.
Polubił się z hogwarckimi duchami – oprócz Irytka, za nim nie przepadał. Nie spędzał dużo czasu w pomieszczeniach, gdzie było wiele osób. To wszystko sprawiło, że w sumie nie wiedział czy potrzebuje przyjaciół. Miał przecież swoją ropuchę, siostrę i rodziców, którzy chętnie odpisywali na jego listy.
URANUS
reformation
a r i e s
Wykopali głęboki, głęboki dół. Chmury wisiały nisko, nisko nad ziemią, wszyscy śpiewali cicho i markotnie, a Anselm zastanawiał się tylko, ile drobnych organizmów zmiażdżyły wprawione wcześniej w ruch łopaty. Ana wyglądała na tak smutną, jakiej nigdy jej nie widział - czarna sukienka, którą wyciągnęła z szafy była odrobinę wymięta i chyba nieco zbyt szeroka, podejrzewał więc, że wcale nie należała do jego siostry, tylko do mamy, która zadbała o to, żeby prezentowali się
przyzwoicie.
Tata z nikim nie rozmawiał. Ans spytał go, po co rzucać garstkami ziemi w zamkniętą, spuszczoną w dół trumnę (zapytał tak, jak należało to robić, bo przecież dziadek miał rację i faktycznie dał radę w końcu się tego nauczyć), ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Zobaczył jednak, że Ana to zrobiła, więc nabrał sypkiego gruntu między palce i zrobił to samo, starając się nie myśleć zbyt wiele o tym, jak bardzo bezsensowny wydawał mu się ten gest.
Powietrze było niemal równie ciężkie, jak tego dnia, w którym płomienie zdarły z dziadkowej gardzieli skórę, a ze ścian domu tapety - to znaczy, tak przynajmniej Anselm to sobie wyobrażał, bo przecież nie było go wtedy obok; był dalej, był zamknięty w ciasnych murach szkoły, odbywał kolejną rozmowę ze swoją ropuchą i próbował strącić z końcówek włosów to dziwne, pełne napięcia przeczucie, że właśnie działo się coś złego.
Teraz myślał tylko o płonącej kartce papieru, której nie potrafił kiedyś znaleźć między wysokimi źdźbłami trawy.
MARS
passion
s c o r p i o
Dzielnie mierzył się spojrzeniami z fusami, zalegającymi na dnie filiżanki. W miarę sprawnie przycinał kolejne rośliny na lekcjach zielarstwa. Z przyjemnością słuchał o mugolach i dzielił się na zajęciach swoją wiedzą o maszynach parowych. Dobrze znał mapę nieba, na pewno lepiej niż kolegów z roku, ale efekty rzucanych przez niego zaklęć i warzonych eliksirów były mizerne. Ktoś kiedyś nawet nazwał go charłakiem, ale on nie był charłakiem – on po prostu nie umiał się skupić.
Wróżbiarstwo go odprężało i dawało nadzieję na okiełznanie tych dziwnych zamroczeń, i krwi lecącej z nosa, i tego, co babcia w pamiętniku nazywała
jasnowidzeniem. Kiedy się stresował, rysował znane rośliny albo gwiazdozbiory i od razu było lepiej, i kolana mu wtedy już nie drżały tak nerwowo jak zazwyczaj. Powrót do szkoły się udał. Chyba. Nie zniszczył go i nikt nie zginął, więc prognozy były pozytywne.
I teraz po prostu daje sobie radę. Naprawdę daje, mimo tego, że nie zawsze wie jeszcze jak się zachować, jaką minę przybrać ani czego się od niego oczekuje.